Prawie połowa ludzkości była poddanymi dziadka Elżbiety II lub jego kuzyna

W tym roku odeszły z tego świata już cztery historyczne postacie, które były głowami państw, a jednocześnie brały udział w likwidacji największych w poprzednim stuleciu imperiów. Królowa Elżbieta II jest ostatnią z tej listy.

Patrząc na galopadę zmian jaka właśnie dotyka świat, tylko jednego możemy być pewni – mianowicie, że coś się kończy. Jak to bywa na przełomach epok to, co przyniesie ów koniec pozostaje nieodgadnione. W takich momentach wielkiego znaczenia nabiera symbolika. Ma ona posmak nieco magiczny, lecz nic nie uświadamia końca starych czasów lepiej niż właśnie symbole.

Znikanie imperiów

Zaczynając opowieść o zmierzchu epoki warto przypomnieć, że niewiele ponad sto lat temu dziadek Elżbiety II, król Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Jerzy V (a tytułował się także królem brytyjskich dominiów, Obrońcą Wiary i Cesarzem Indii), władał imperium o powierzchni ponad 35 mln kilometrów kwadratowych. Czyli prawie jedną czwartą wszystkich lądów na Ziemi. Pod berłem Jerzego V pędziło swój żywot 480 mln ludzi. Wówczas ok. 30 proc. mieszkańców globu. W tym samym czasie syn siostry jego matki, car Mikołaj II, panował w kraju zajmującym drugie miejsce w ówczesnym rankingu imperiów. Po wiekach ekspansji Rosja opanowała w Europie i Azji obszar o powierzchni ok. 22 mln km kwadratowych, który zamieszkiwało jakieś 180 mln osób.

Jakby nie spojrzeć, zaledwie wiek temu prawie połowa ludzkości to poddani dziadka Elżbiety II lub jego kuzyna. Nota bene obaj byli do siebie tak podobni z wyglądu, że brano ich za rodzonych braci.

Dziś Wielka Brytania zmalała do rozmiarów nieco większej wyspy za kanałem La Manche. Natomiast pozostałości Imperium Romanowów po desperackiej próbie reconquisty nie mają dość sił, aby skutecznie zatrzymać ukraińską kontrofensywę pod Charkowem. Miastem, które za czasów Mikołaja II leżało w głębi jego państwa. Tak niewyobrażalnie zmienił się nasz świat w ciągu jednego, ludzkiego życia, tylko nieco dłuższego niż to królowej Elżbiety. W trakcie owej przemiany wydarzyły się dwie wojny światowe, swoje triumfy święciły komunizm i faszyzm, by na szczęście ponieść ostateczną klęskę. Zginęły dziesiątki milionów ludzi.

Jednak, choć trudno w to uwierzyć, dwudziesty wiek mógł wyglądać jeszcze gorzej. Zwykle rozpadom wielkich imperiów towarzyszą straszne parkosyzmy i wyniszczające, bratobójcze walki. Wszystko w imię ocalenia stanu posiadania oraz ambicji rządzących. Dość przypomnieć, że rozpad Imperium Romanowów po 1917 r. i jego ponowne jednoczenie pod władzą bolszewików kosztowało życie ok. 15 mln ludzi. To więcej niż zginęło żołnierzy na frontach I wojny światowej. Na tym tle zmierzch i znikniecie Imperium Brytyjskiego w drugiej połowie XX w. oraz nagły rozpad ZSRR prezentują się niczym premia od losu za koszmarną pierwszą połowę stulecia.

Rezygnacja z „perły w koronie”

Owszem nie odbyło się to zupełnie bezkrwawo. Londyn długo nie mógł się pogodzić z niepodległościowymi aspiracjami Indii. Jednak po II wojnie światowej wolał zrezygnować z „perły w koronie” niż próbować ją zachować przy użyciu siły. Gdy w czerwcu 1953 r. Elżbieta II zasiadła na tronie dekolonizacja dopiero nabierał tempa. Kolejne brytyjskie rządy zdobywały się jeszcze na zbroje tłumienie powstań, choćby na Malajach czy w Kenii. Jednak przyjęta strategia polityczna zakładała godzenie się na przyznawanie niepodległości koloniom w zamian za ich pozostanie w niezobowiązującym związku z Londynem w ramach Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Królowa patronowała temu procesowi bez sprzeciwu godząc się, by imperium, nad którym nie zachodziło słońce, stopniowo znikało z mapy świata. Zupełnie przy tym nie tracąc szacunku jakim niezmiennie darzyli ją brytyjscy poddani. Coś co mogło zamienić się w wielką katastrofę przebiegło przy umiarkowanych wstrząsach.

Podobnego określenia można użyć opisując szybki rozpad Związku Radzieckiego. Cały Zachód drżał z obawy przed tym, że rządzone przez Michaiła Gorbaczowa mocarstwo pogrąży się w wojnie domowej. Zaś broń jądrowa wpadnie w niepowołane ręce. Kolejne wydarzenia zdawały się potwierdzać tę przerażającą wizję. Radzieckie wojska w kwietniu 1989 spacyfikowały buntujących się mieszkańców Tbilisi. Tak samo usiłowano stłumić w styczniu 1991 r. opór mieszkańców Wilna oraz Rygi, gdy Litwa i Łotwa otwarcie żądały niepodległości.

Zasługą Gorbaczowa okazała się jego miękkość, a także człowieczeństwo, które trudno dziś zarzucić Putinowi. Kiedy radzieccy żołnierze natrafiali na opór i zaczynała się lać krew cywili, Sekretarz Generalny KC nie kontynuował pacyfikacji, lecz się cofał, szukał kompromisu. Dzięki temu uniknięto prawdziwych rzezi. W dziejach Rosji i potem Związku Radzieckiego stanowiło to ewenement. Wszyscy poprzednicy Gorbaczowa nie wahali się przed tym, by bunt poddanych utopić w ich krwi. Ten jedyny raz, i to w najlepszym ku temu momencie, zdarzył się niestandardowy car. Wprawdzie pierwszego, a zarazem ostatniego prezydenta ZSRR (na to stanowisko wybrał Gorbaczowa Zjazd Deputowanych Ludowych) obalili puczyści pod wodzą Giennadija Janajewa w sierpniu 1991 r., lecz znów wszystko rozeszło się po kościach. Przerażony Zachód z wielką radością przyjął fakt, że puczystów nie poparła armia. Wojskowi woleli stanąć po stronie mieszkańców Moskwy i ówczesnego prezydenta Rosyjskiej Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Radzieckiej Borysa Jelcyna. Wojna ogarniająca kolejne obszary dogorywającego ZSRR nie wydarzyła się. Zamiast niej pół roku później we wsi Wiskule nieopodal puszczy Białowieskiej spotkali się świeżo upieczeni przywódcy Rosji, Ukrainy i Białorusi.

Przewodniczący białoruskiej Rady Najwyższej Stanisław Szuszkiewicz zaprosił do tamtejszego pałacyku z początkiem grudnia prezydenta Jelcyna oraz prezydenta Ukrainy Leonida Krawczuka. Zamierzał jedynie prosić ich o dostarczenie taniej ropy oraz gazu na zimę. Podczas rozmowy towarzyszący Jelcynowi sekretarz stanu Federacji Rosyjskiej Giennadij Burbulis zaproponował, żeby uczestnicy spotkania ogłosili formalną likwidację ZSRR. To były jego słowa, że Związek Radziecki, jako rzeczywistość geopolityczna i podmiot prawa międzynarodowego przestaje istnieć. To jemu należy przyznać. Był wtedy drugą osobą w Rosji, sekretarzem stanu, pierwszym i ostatnim – wspominał po latach Szuszkiewicz. On i Krawczuk podchwycili ów pomysł z entuzjazmem. Po czym 8 grudnia 1991 r. świat dowiedział się od trzech przywódców, że Związek Radziecki tak po prostu zostaje rozwiązany. Zastąpiła go Wspólnota Niepodległych Państw, równie niezobowiązująca, jak Brytyjska Wspólnota Narodów. Jak się okazywało, żeby przeprowadzić likwidację ogromnego imperium, wcale nie musi się poświęcić milionów ludzkich istnień. Lepsze zakończenie trudno sobie wyobrazić.

Symboliczne pogrzeby „likwidatorów”

Niestety, tamte czasy, po których Europa mogła zakosztować trzech dekad bezpieczeństwa i błogiego spokoju, wydają się już tak odległe. Symbolicznie zamykają je w tym roku pogrzeby tych, co pomogli odejść w niebyt starym imperiom.

Stanisław Szuszkiewicz zmarł w Mińsku 3 maja, siedem dni później odszedł Leonid Krawczuk. Pomysłodawca likwidacji ZSRR Giennadij Burbulis pożegnał się z tym światem w Baku 19 czerwca. Po czym 30 sierpnia umarł Michaił Gorbaczow. Ledwie tłum mieszkańców Moskwy odprowadziły go w ostatnią drogę, nadeszła wiadomość o śmierci królowej Elżbiety II. Trudno o bardziej wyrazisty moment kończący starą epokę.

Ta nowa już trwa. Jednym z jej symbolicznych początków na pewno stanie się wojna na Ukrainie. Nie sposób nazwać to optymistyczną wróżbą na nadchodzące czasy. Jednak jeśli wierzyć w wymowę symboliki, to najgorzej wróży ona przyszłości putinowskiej Rosji.